Nikt przedtem i nikt po nim nie umiał tak pokazać dziecięcego świata, w którym najgorszym wyzwiskem jest "ty glizdo!", w którym marzy się o lśniącym rowerze i w którym koniec świata jest "aż" w Częstochowie.
Dramaty Nasfetera są małe tylko wzrostem małych aktorów, bo już opowiedziane historie są prawdziwymi tragediami - bieda, beznadzieja, potrzeba akceptacji powracają, podobnie jak w "Kolorowych pończochach" tego samego reżysera.
Bardzo dojrzałe są kreacje małych wykonawców, zwłaszcza role Milionera i Czarnego z drugiej nowelki. I w ogóle cały ten film to magiczna wyprawa do czasów, kiedy za narysowane pieniądze w marzeniach można było kupić rower, a za jabłkowe słodkie pomidory prawo do jeżdżenia na takowym. Dziś wystarczy najnowszy iPhone, ale cóż z tego... to nie to samo.
Urzekł mnie też tamten stary Kazimierz nad Wisłą, zanim oszpeciły go reklamy noclegów i obiadów. I wzruszyłem się nostalgiczną melodią graną na trąbce. Choćby tylko dla niej obejrzę ten film jeszcze nieraz.